Najnowsze wpisy, strona 4


gru 03 2002 Cabrones
Komentarze: 0

Nie lada był ziomalem,
choć kultywował tradycje stare,
to stale w jego krótkim życiu,
tak głośno słychać o paleniu i piciu,
wielkie imprezy, melanże dosadne,
nie takie marne, było to wszystko,
tak czysto, miał wciąż w kabonie,
zarabiał tylko na corocznym plonie,
hodował tak dużo, jak tylko się dało,
uwagę całą absorbowało, zielone, szeleści
zasiewał, hodował i kruszył na części,
gramowe i mniejsze, często wałował,
tak kwasem doprawiał i PCP,
miał wielką nadzieję że nie będzie źle,
że wszystko diametralnie zmieni się,
chciał wyjść wreszcie z takiego bagna,
chciałby odmienić takie realia.

yaqb : :
gru 03 2002 Ziemniak
Komentarze: 2

Kiedy tak szedł wąskim polnym traktem, wśród hektarów malowniczych, wręcz urzekających swoją zaimplementowaną świetnością pól, tysiące myśli przeszywały jego głowę niczym strzała naznaczona wielce toksycznym jadem. W powietrzu, skąpanym promieniami złocistego słońca, unosiła się woń, świeżych, soczystych malin. Słyszał wesołe pobrzękiwanie kluczy, które wprost wyśmienicie komponowały się z dźwiękiem charczącego nieopodal, z lekka gburowatego kombajnu, bezlitośnie zmieniającego radosne kiełki żyta, w niewymowne cmentarne snopy. Zawsze miał wiele do powiedzenia, jednak teraz postanowił zamilknąć. Delektował się, otaczającym go zewsząd pięknem. Towarzyszyła mu również natarczywa sinusoida, bezkrytycznie i wprost złośliwie emitowana przez kombajn, unosząca się w powietrzu. Jednak on nie przykładał do tego wielkiej wagi. Szedł malowniczym polem, jednocześnie delektując się świeżo napoczętym, przepysznym szprotem, wyciągniętym przed momentem z zardzewiałej, swoim wyglądem przypominającej raczej radziecki granat, niżeli opakowanie żywnościowe, rdzawej puszki. Z każdym gryzem zgłębiał rybi kunszt coraz bardziej i bardziej. Nie żałował żadnej chwili, jednak wzbierał w nim gniew. Złość, napełniała go, podobnie jak woda napełnia zbiornik retencyjny podczas powodzi. Od kiedy pamiętał, socjalistyczny kombajn, zakłócał mu ten wprost szampański nastrój. Agresja narastająca w nim, z każdą nutą pocharkiwania, zardzewiałego, brudnego kombajnu, ekspolodowała nagle niczym wulkan. Zerwał się pędem i jak sokół spada na ofiarę, z impetem podbiegł do kombajnu. Lecz machina, w sposób okrutny, z katowskim mistrzostwem, grająca na jego nerwach, jak muzyk gra na ukochanym instrumencie, nie okazała się niczym ekstraordynaryjnym, ot normalny przejaw industrializacji, na łonie przyrody. Większą natomiast niespodzianką, był mózg kierujący całą tą enigmatyczną operacją, jego oczom ukazał się dziadunio, chyba stuletni, zgarbiony, zagrzybiały niczym zalana piwnica, usiłujący przestawiać jedną z kilkunastu dźwigni kombajnu. Mocno zdenerwowany, podszedł do dziadunia i głosem pełnym nienawiści i nietolerancji dla zakłócaczy zasłużonego wypoczynku, głośno i dosadnie huknął : “No do licha, z jakiej racji, przeszkadzasz mi ?!”. Oczekując jakiegoś wymiernego rezultatu, założył rękę za rękę, aby poprzeć swoje słowa gestami, wpatrując się w dziada i z wielkim znakiem zapytania wypalonym w źrenicach, zastygł w mimicznej konsternacji. Jednakże srogo się zawiódł, dziad, jak gdyby nic się nie stało, mruknął coś pod nosem i w ferworze pracy, zabrał się za następną dźwignię i począł, ją kręcić, szarpać i regulować na tysiąc sposobów. Ale on bynajmniej nie dał za wygraną, nie mniej siarczyście niż poprzednim razem ryknął do dziada : “Cóż tutaj porabiasz, parobku proletariatu ?! Z jakiej racji bezczelnie psujesz mi zasłużony wypoczynek ?!”

Lecz i tym razem nie przyniosło to żadnego skutku, dziad sprawiał wrażenie głuchego jak pień, nieczułego na prośby. Ze stoickim spokojem emanującym na wszystkie strony, wyciągnął śrubokręt, długi na pół jarda i począł coś grzebać przy maszynerii skomplikowanej i zagmatwanej jak labirynt króla Minosa. Ale i tym razem nie dał za wygraną, po raz trzeci niczym piorunem, przeszył dziada swoim krzykiem : “Mówię coś do ciebie zgrzybialcze !”. Jego wulgarność i pyszałkowatość, zbulwersowała starucha nie na żarty. Posiniał, parsknął kilka razy, jak karuzela, obkręcił się dookoła, schował śrubokręt, po czym kolebiąc się na boki, niczym hufiec harcerzy, na rowerze o scentrowanych kołach, po wypiciu beczki spirytusu reftyfikowanego, zajął miejsce w kombajnie. Niedługo potem, puścił w ruch całą tą złowieszczą maszynerię, która oczywiście, natychmiast, jęła wypełniać powietrze złośliwą warczącą sinusoidą. Tego już było za wiele. Z dzikim okrzykiem rzucił się w kierunku szatańskiego wymysłu socjalistycznej braci i zdeterminowany w swoim działaniu jął, szarpać za dźwignie, uprzednio nastawione przez starucha z zegarmistrzowską precyzją.

Dewastował, zmieniał w pył całe skomplikowane mechanizmy. Z uporem maniaka, rozkręcał coraz to nowe układy i rozkruszał tryby, niezbędne do funkcjonowania socjalistycznego molocha. Kiedy już dał upust swojej furii, chciał jeszcze odpłacić się dziadowi, za niecne traktowanie, jednak to co ujrzał zafrasowało go niepomiernie. Jego oczom ukazał się obraz przyprawiający go o ciarki na plecach, bo oto dziad, wydawałoby się twardy jak skała, mocny jak dąb, siedział na przydrożnym kamyku i płakał jak dziecko, z opuszczoną głową mamrotał coś pod nosem. Kiedy chwilę tak stał i obserwował dziada, nagle wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Choć kombajn, zmielony niedawno w drobny mak, za żadne skarby świata, nie byłby w stanie pracować, to jednak jego uszu ponownie zaczęła dosięgać nużąca, monotonna i irytująca sinusoida. “No przecież to nie do wytrzymania !”, parsknął, “Jak to w ogóle możliwe w takim miejscu !”. Nie przestając złorzeczyć na wszystko co związane z industrializacją, ponownie podszedł do dziada : “Może ty mi wyjaśnisz, co tu się dzieje ?”, spytał z nutą niepokoju w głosie. Niedługo trzeba było czekać, kiedy dotąd małomówny starzec, odparł “Nie wszystko wygląda, ta takie jakim jest naprawdę” i tak samo jak nagle zaczął mówić, tak samo nagle zamilknął. Na nic zdały się natarczywe próby podjęcia dialogu. Dziad, siedział tylko i kiwając się na boki, wpatrywał się bezcelowo w zgliszcza pozostałe po jego wspaniałej machinie. Zostawił go więc i udał się w dalszą, drogę. Bezustannie delektując się szprotem z obskurnej, zardzewiałej puszki, myślał tylko o słowach zgrzybiałego dziada i w dalszym ciągu kontemplował pejoratywne dźwięki industrializacyjne, wypełniające całą hermetyczną przetrzeń. Ciesząc się w duchu, podążał polną ścieżką, ewidentnie rozjeżdżoną przez znienawidzone pojazdy. Choć każdym krokiem utrwalał niewymazywalną rutynę, świadom tego, stawiał stopę za stopą, dając bezwiednie ponieść się nogom przed siebie. Wierzył iż horyzont w końcu przyjdzie do niego jak bumerang wraca do Aborygenów. Wierzył, że gdzieś daleko stąd, odnajdzie choć trochę, tak poszukiwanego przez niego, świętego spokoju i odpoczynku. Ufał w niezaprzeczalność swoich teorii, bez samokrytycyzmu szedł naprzeciw wielkiej przygodzie. I oto nagle, naszła go chwila refleksji. Bez chwili namysłu, podszedł do przydrożnego kamienia, który swą teksturą, przykuwał oczy każdego wędrowca. Jednym szybkim ruchem zgarnął porastający mech i energicznie usiadł. Zamknął oczy i jeszcze raz w jego przepełnionej tysiącem myśli głowie, ukazały się słowa dziada. Przeanalizował je bardzo wnikliwie i po chwili namysłu, pełen radości z sukcesu, krzyknął sam do siebie “rozumiem, już teraz wszystko rozumiem !” W euforii, otworzył oczy i zamarł w bezruchu, poczuł ciarki na plecach. Jednakże zinterpretował słowa dziada, błędnie. Zamiast wielkich wesołych, zielonych pól otaczających go z wszystkich stron, ujrzał jedynie przygnębiający i straszliwy obraz. Przed oczami miał, otaczające go ściany szpitala, w którym wegetował od czasu pierwszych urojeń. Zamiast uporczywej ale jednak dającej się znieść, sinusoidy, jego uszy wypełniała absolutna i wszechobecna cisza, wdzierająca się w każdy zakamarek, podobnie jak charakterystyczny unoszący się w powietrzu swąd leków antydepresyjnych.

yaqb : :
gru 03 2002 Sporty Extremalne
Komentarze: 0

Dziwne inwencje, wypełniają głowę,
sporty ekstremalne, tak przygodowe,
nie da się tego jednym słowem, określić,
w takich kanonach to się nie mieści,
użyłbym kleszczy, do otworzenia piwa,
bo ząb się kiwa, szkoda mi szkliwa.
Pamiętam wypad, zupełnie z nienacka,
do krakowskiego ZOO, czyste jak flaszka,
jest niebo, trzeba pójść za potrzebą,
daj więc kolego piwa zimnego,
za ambulatorium, łyka wielkiego,
ja piję pierwszy, Piotrek następny,
i nagle agresja, jak na padlinę sępy,
siup do ucieczki, po drogach krętych,
lecz szkoda piwa zostawiać na pastwę,
czyn bohaterski, nikt mi nie klaszcze,
tym razem do dna, tak skrupulatnie,
i dalej wycieczka, wszystko jest ładne.
Następne przygody, zdarzyły się niebawem,
siedzimy w parku, na jednej z ławek,
i nagle z nienacka taka niespodzianka,
Piotrek wyciąga połówkę blunta,
hitów kilka przypada, na głowę,
po hitach kilku, wędzenie gotowe.
Jakby się nic, takiego nie trafiło,
wcale nie takie mocne jak wino,
lecz jednak z kieszeni w śmiechach niemałych,
Tyskie nas raczy, smak doskonały
Czternaście dni później, w parku na ławce,
nagle Heineken, wyglądasz na zbawcę,
bo prohibicja, nas nawiedziła,
ofiary zbiera jak kiła, niejedno gardło,
w Krakowie obsuszyła, niedługo potem,
do mnie po Bażanta, ławki zajęte to czeka trawka,
na świeżym powietrzu, uleciał Złotawy,
aż się pióra sypnęły na trawy,
bo ruchem żwawym, był obalony,
butla została, w promieniach płowych.
Dnia następnego, szczyt sportów dziwnych,
gdy na ping-ponga, w setach prawdziwych,
przegrałem Kura, w barwie złotawej,
poszliśmy usiąść na zieloną trawę,
z plecaka Tequila, nam czas umila,
na takim upale, kłuje jak szpila,
a później do parku, w szachy na ławce,
a z tyłu się śmieją jakieś szubrawce,
kopcą tam haszysz, skręcają trawkę,
a my Ballantines'a i na huśtawkę,
kto wyżej zdoła się rozkołysać,
choć dookoła zalega cisza,
wesoło wkoło, jak w dobrej komedii,
bo nigdy nie byliśmy biedni,
społeczeństwu potrzebni, i rozrywkowi,
z rana do parku, gdy śpiewa słowik,
zawsze gotowi na różną konsumpcję,
czy to kajzerki, czy zioło w lufce,
czy z szynką bułki, czy z polędwicą,
nasze inwencje, rzesze zachwycą,
z okrzykiem na ustach, z pomysłem w duszy,
następna pielgrzymka do parku ruszy!

yaqb : :
gru 03 2002 Psy
Komentarze: 0

Smutna to prawda, wiedzą to ludzie,
których psy, obdarły ze złudzeń,
bo w naszej Polsce, państwie bezprawia,
korupcja i zawiść policję strawia.

Późnym wieczorem, obok przystanku,
chłopaczek stoi, błyszczy mu Samsung,
pisze wiadomość na telefonie,
zmarznięte ma już, od zimna dłonie,
i nagle słyszy, jak pośród ciszy,
powstają głosy, ma tego dosyć,
obraca głowę, kłopoty gotowe,
idą już w ruch kije baseballowe,
odjęło mu mowę, kastety stalowe,
wyperswadowały, że nie jest ze skały,
obity cały, po policję dzwoni,
chce sprawiedliwości, typów chce dogonić
jakimś cudem, doczołgał się do budki,
dzwoni na policję i słyszy,
malutki, nie mamy czasu na takie sprawy,
brakuje na komendzie cukru do kawy,
robicie pewnie jakieś zabawy,
połóż się już spać, nie szukaj sławy.

Wnet następuje inna sytuacja,
strach obezwładnia, okropna libacja,
matka dzieci chowa po szafach,
aby uchronić je od wariata,
wróci do domu to nas zabije,
drzwi chce ryglować, za małą ma siłę,
a już za chwile, zwyciężą promile,
rozpusty bilet, serce jej pika,
thriller, panika, otwiera drzwi,
w ręku ma piłę, papieros się tli,
on jak Bruce Lee, ona ucieka,
dzwoni po psy, w panice czeka,
posterunkowy zwleka, przyjeżdża w końcu,
mąż już spokojny jak w maku korcu,
skarży na żonę że bije dzieci,
niebieski mendziarz na kłamstwo leci,
latarką przyświeci, spisuje dane,
do psychiatryka, kobieto na amen

Już inne miejsce, obok stadionu,
idą kibice, wracają do domu,
nie mogą wytrzymać drużyny pogromu,
i z siłą gromu, uderzą w niewinnych,
kilku policjantów w strojach cywilnych,
stoi całkiem z boku, mają święty spokój
widzą jak tamci katują, przechodnia,
bezczynnie stoją, kieliszek do dna,
a już po fakcie, odeszli kibice,
spisali ofiarę, bo takie jest życie.

Ja na nich nie liczę, wcale,
korupcja zjada ich jak robale,
beczynność, nieróbstwo, dezorganizacja,
społeczna stagnacja, demobilizacja,
słyszysz policja, to kompromitacja,
kiedy jest akcja, zawsze afirmacja,
dobra libacja, potem coś wrzucimy,
pierdolę policję, bo to skurwysyny,
nie ma ich gdzie trzeba, prowadzą grę,
krzyczmy do nich wszyscy, CHWDP!

yaqb : :
lis 30 2002 Abstrakcja
Komentarze: 0

Ogrom kształtów przewijał się przez salę, wypełnioną hiperbolidalnym powietrzem. Chociaż czas jeszcze nie nadszedł, łatwo dało się wyczuć jakże charakterystyczną atmosferę napięcia i ogólnego dyskomfortu. Wszyscy krzątali się jak pracowite mrówki, podczas ostatniego poszukiwania budulca. Zamęt nieopisywalny żadnym, nawet najbardziej skomplikowanym równaniem, nieprzedstawialny nawet w postaci kunsztownej trójlistnej rozety, rozpościerał się w nieskończonych krzywych biegunowych, od początku aż po sam koniec. Każda niewiadoma, podróżowała na własnej spolaryzowanej do granic perfidii płaszczyźnie.
Każdy lęk takowej niewiadomej, z siłą wykładniczą implodował na inne. Nawet malutkie parametry, zasiewały horyzontalny terror, wyrażający się cyklometrycznie. I nagle, bez zbędnych ceremonii, z charakterystycznym łoskotem brzęczących klamerek, tak szybko jak rośnie silnia (w przedziale liczb całkowitych), na skrzydłach inwersyjnej funkcji kwadratowej, z potęgą w prawej dłoni, wtargnął jak elektron w barierę potencjałów! Trygonometryczna panika, wypełniła dendryty jak dobry gradient. Zdecydowanie zwiększyła się różnica, w szeregu arytmetycznym sekwencjonowania dopaminy. Poziom serotoniny zaczął maleć jak logarytm po symetrii względem osi odciętych. Przy koncentracji dążącej do nieskończoności, granica nerwów również umiejscowiła się w plus nieskończoności. Nie było mowy o wyrugowaniu zmiennej niższego rzędu, byłoby to zbyt prozaiczne, funkcja nadrzędna była w tym punkcie nieróżniczkowalna. Po falowej konsternacji, młoteczek i kowadełko złowieszczo wibrując, spowodowały liniowy wzrost adrenaliny. I wtedy się zaczęło, zachrypniętym głosem wypowiedział złośliwą sentencję : "Wyciągamy karteczki, pod oknem pierwsza grupa...". Hasło konkretne jak Postulat Bohra, spowodowało ogólne niezadowolenie. Zdegustowani powierzchownością postanowili uwolnić się od złowieszczych schematów, nie trzeba było długo czekać. Jeden z nich z impetem wyszedł na porysowaną nożem ławkę, unosząc ramiona do góry, przyginając wypełnioną setkami procentów głowę do klatki piersiowej i kurcząc się w swoisty kłębek, zaczął wydawać charkliwe odgłosy. Inny z nich, komentując zdarzenie z nutką aprobaty w głosie, ryknął : "Patrzcie on jest kondorem! My wszyscy jesteśmy kondorami!". Nie trzeba było wiele czasu aby przekonać się, że jest tak faktycznie. Sala wypełniła się, dziwnymi totemami, do złudzenia przypominającymi te szlachetne ptaki. W tak wyuzdanej sytuacji, ten który pędzi na pierwiastku, Procesor Potęgowej Inwencji, zafrasował się śmiertelnie. Cały jego misterny plan, kultywowany w sinusoidalnej stagnacji, legł w gruzach niczym mityczna Atlantyda. W obliczu takiego problemu postanowił działać wbrew sobie. Z siłą trójwymiarowej macierzy, wskoczył na stolik i pełnym majestatyczności głosem zaskrzeczał jak stara winylowa płyta. Po chwili kilka szybkich ruchów rękami, sprawiło że jak piórko oderwał się od ziemi : "Prędko huncwoty! Wylatujemy w przestrzeń nieeuklidesową!". Ledwie skończył akcentować ostatni wyraz i wzbił się w przestworza szybciej niż zwielokrotniona parabola o współczynniku zdecydowanie większym od jedności. Zaraz za nim, pełna entuzjazmu wyleciała reszta.
Pląsali w przestworzach, jak nuty na pięciolinii. Kombinacje bez powtórzeń następowały jedna za drugą jak w szeregu geometrycznym. Nie było końca permutacjom i wariacjom ułożeń w przestrzeni. Po kształcącym przelocie, Mistrz Kombinator, gromkim głosem ryknął : "A teraz, jak dzikie kaczki formujemy klucz!". Wszyscy posłusznie ułożyli się w ślusarską formację. Widok był naprawdę imponujący. Trzepoczące szkrzydła wesoło furgotały na jesiennym zefirku. Nieustanne modulacje, tworzyły iluzję fali prostokątnej, o wysokości wykładniczo zależnej od ilości skrzydeł, które trzepotały w danym przedziale czasowym. Prezes Koła Iluzji Całkowalnej, energicznie krzyknął : "Patrzcie i uczcie się! Teraz tym kluczem otworzymy wszystkie zamki! Zaczynamy od Malborka, do dzieła!". I polecieli. I podobno latają tak do dzisiaj, tym zsimplifikowanym kluczem, a nie istnieje zamek, ani kłódka której otworzyć nie są w stanie. Wszystko to tylko kwestia czasu...

yaqb : :