Archiwum 03 grudnia 2002


gru 03 2002 Konsumpcjonizm 100sovany
Komentarze: 0

Ten temat jak rzeka, me myśli porusza,
Uśmiech doprawia, bariery skrusza,
jak kopia, rycerza w szrankach,
zachciankach i drinkach,
bardzo prozaicznych,
lub nie,
na pewno prześlicznych,
kunsztownych zarazem,
poprawę, jak zwykle obiecuję,
nic z tego,
na pewno,
ja dalej próbuję, zbieram, blenduję,
lodem doprawiam,
i w stu procentach, przyjemność mi sprawia,
kiedy wyczuję,
smak,
niepowtarzalny jak rajski ptak,
zawsze na "tak",
gdy atak,
na sieci neuronów, bardzo splątane
przyprawiasz miksturą,
czy też szampanem,
schłodzonym, przyjemnym
bez żadnej skazy,
czy drinem, mocnym,
lub słabym na tacy,
podanym, wśród wielu innych,
przedziwnych i egzotycznych,
tak kolorowych,
tak szarych zarazem,
takich kuszących,
jak na obrazie,
owoce,
bezczelnie ujęte,
owoce, do bowla wciśnięte
bez kszty człowieczeństwa
i grama litości,
nie masz tu czego tak pozazdrościć,
wykaż  pomysłem się znamienitym,
skomponuj drina,
niech będzie spożyty...

yaqb : :
gru 03 2002 Uberdose
Komentarze: 0

Nie robi nikomu różnicy wielkiej,
nigdy nie nosi się z takim zamiarem
czy trzymać się blisko, reguł nowych
czy kultywować, tradycje stare.
Nikt na to pytanie, ot tak nie odpowie
by prymitywnie nie skonstruować,
należy odszukać złoty środek,
na każdej płaszczyźnie,
życia stosować.

yaqb : :
gru 03 2002 Dopaminowe Pustki
Komentarze: 0

Ciekawe zjawisko, pisać o niczym
samo w sobie, czymś jest dziwnym
dziwnym, a jednak tak naturalnym
odmiennym, zarazem familiarnym
Taka czasami inwencja bywa
ze temat się gubi, nić słów urywa
Niemało, jednakże niedużo zarazem,
z braku tych słów wynikać może,
coś w sentencji takowej, tkwić musi,
skoro sam sobie, milczeniem grożę.
Choć często pomysłów tysiące przepływa.
Myśl w mej głowie taka jest żywa
tętni, pulsuje spokoju nie daje,
jak czas, ona nigdy w miejscu nie staje.
Często ucieka, nie daje sie sidłom,
czasem ulega, miękka jak mydło,
formować się daje, w klamry ujmować,
przejmować wzorce, schematy stosować.
Biorąc z niej przykład tak znamienity
zamknę tekst klamrą, bo piszę o niczym.

yaqb : :
gru 03 2002 Cabrones
Komentarze: 0

Nie lada był ziomalem,
choć kultywował tradycje stare,
to stale w jego krótkim życiu,
tak głośno słychać o paleniu i piciu,
wielkie imprezy, melanże dosadne,
nie takie marne, było to wszystko,
tak czysto, miał wciąż w kabonie,
zarabiał tylko na corocznym plonie,
hodował tak dużo, jak tylko się dało,
uwagę całą absorbowało, zielone, szeleści
zasiewał, hodował i kruszył na części,
gramowe i mniejsze, często wałował,
tak kwasem doprawiał i PCP,
miał wielką nadzieję że nie będzie źle,
że wszystko diametralnie zmieni się,
chciał wyjść wreszcie z takiego bagna,
chciałby odmienić takie realia.

yaqb : :
gru 03 2002 Ziemniak
Komentarze: 2

Kiedy tak szedł wąskim polnym traktem, wśród hektarów malowniczych, wręcz urzekających swoją zaimplementowaną świetnością pól, tysiące myśli przeszywały jego głowę niczym strzała naznaczona wielce toksycznym jadem. W powietrzu, skąpanym promieniami złocistego słońca, unosiła się woń, świeżych, soczystych malin. Słyszał wesołe pobrzękiwanie kluczy, które wprost wyśmienicie komponowały się z dźwiękiem charczącego nieopodal, z lekka gburowatego kombajnu, bezlitośnie zmieniającego radosne kiełki żyta, w niewymowne cmentarne snopy. Zawsze miał wiele do powiedzenia, jednak teraz postanowił zamilknąć. Delektował się, otaczającym go zewsząd pięknem. Towarzyszyła mu również natarczywa sinusoida, bezkrytycznie i wprost złośliwie emitowana przez kombajn, unosząca się w powietrzu. Jednak on nie przykładał do tego wielkiej wagi. Szedł malowniczym polem, jednocześnie delektując się świeżo napoczętym, przepysznym szprotem, wyciągniętym przed momentem z zardzewiałej, swoim wyglądem przypominającej raczej radziecki granat, niżeli opakowanie żywnościowe, rdzawej puszki. Z każdym gryzem zgłębiał rybi kunszt coraz bardziej i bardziej. Nie żałował żadnej chwili, jednak wzbierał w nim gniew. Złość, napełniała go, podobnie jak woda napełnia zbiornik retencyjny podczas powodzi. Od kiedy pamiętał, socjalistyczny kombajn, zakłócał mu ten wprost szampański nastrój. Agresja narastająca w nim, z każdą nutą pocharkiwania, zardzewiałego, brudnego kombajnu, ekspolodowała nagle niczym wulkan. Zerwał się pędem i jak sokół spada na ofiarę, z impetem podbiegł do kombajnu. Lecz machina, w sposób okrutny, z katowskim mistrzostwem, grająca na jego nerwach, jak muzyk gra na ukochanym instrumencie, nie okazała się niczym ekstraordynaryjnym, ot normalny przejaw industrializacji, na łonie przyrody. Większą natomiast niespodzianką, był mózg kierujący całą tą enigmatyczną operacją, jego oczom ukazał się dziadunio, chyba stuletni, zgarbiony, zagrzybiały niczym zalana piwnica, usiłujący przestawiać jedną z kilkunastu dźwigni kombajnu. Mocno zdenerwowany, podszedł do dziadunia i głosem pełnym nienawiści i nietolerancji dla zakłócaczy zasłużonego wypoczynku, głośno i dosadnie huknął : “No do licha, z jakiej racji, przeszkadzasz mi ?!”. Oczekując jakiegoś wymiernego rezultatu, założył rękę za rękę, aby poprzeć swoje słowa gestami, wpatrując się w dziada i z wielkim znakiem zapytania wypalonym w źrenicach, zastygł w mimicznej konsternacji. Jednakże srogo się zawiódł, dziad, jak gdyby nic się nie stało, mruknął coś pod nosem i w ferworze pracy, zabrał się za następną dźwignię i począł, ją kręcić, szarpać i regulować na tysiąc sposobów. Ale on bynajmniej nie dał za wygraną, nie mniej siarczyście niż poprzednim razem ryknął do dziada : “Cóż tutaj porabiasz, parobku proletariatu ?! Z jakiej racji bezczelnie psujesz mi zasłużony wypoczynek ?!”

Lecz i tym razem nie przyniosło to żadnego skutku, dziad sprawiał wrażenie głuchego jak pień, nieczułego na prośby. Ze stoickim spokojem emanującym na wszystkie strony, wyciągnął śrubokręt, długi na pół jarda i począł coś grzebać przy maszynerii skomplikowanej i zagmatwanej jak labirynt króla Minosa. Ale i tym razem nie dał za wygraną, po raz trzeci niczym piorunem, przeszył dziada swoim krzykiem : “Mówię coś do ciebie zgrzybialcze !”. Jego wulgarność i pyszałkowatość, zbulwersowała starucha nie na żarty. Posiniał, parsknął kilka razy, jak karuzela, obkręcił się dookoła, schował śrubokręt, po czym kolebiąc się na boki, niczym hufiec harcerzy, na rowerze o scentrowanych kołach, po wypiciu beczki spirytusu reftyfikowanego, zajął miejsce w kombajnie. Niedługo potem, puścił w ruch całą tą złowieszczą maszynerię, która oczywiście, natychmiast, jęła wypełniać powietrze złośliwą warczącą sinusoidą. Tego już było za wiele. Z dzikim okrzykiem rzucił się w kierunku szatańskiego wymysłu socjalistycznej braci i zdeterminowany w swoim działaniu jął, szarpać za dźwignie, uprzednio nastawione przez starucha z zegarmistrzowską precyzją.

Dewastował, zmieniał w pył całe skomplikowane mechanizmy. Z uporem maniaka, rozkręcał coraz to nowe układy i rozkruszał tryby, niezbędne do funkcjonowania socjalistycznego molocha. Kiedy już dał upust swojej furii, chciał jeszcze odpłacić się dziadowi, za niecne traktowanie, jednak to co ujrzał zafrasowało go niepomiernie. Jego oczom ukazał się obraz przyprawiający go o ciarki na plecach, bo oto dziad, wydawałoby się twardy jak skała, mocny jak dąb, siedział na przydrożnym kamyku i płakał jak dziecko, z opuszczoną głową mamrotał coś pod nosem. Kiedy chwilę tak stał i obserwował dziada, nagle wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Choć kombajn, zmielony niedawno w drobny mak, za żadne skarby świata, nie byłby w stanie pracować, to jednak jego uszu ponownie zaczęła dosięgać nużąca, monotonna i irytująca sinusoida. “No przecież to nie do wytrzymania !”, parsknął, “Jak to w ogóle możliwe w takim miejscu !”. Nie przestając złorzeczyć na wszystko co związane z industrializacją, ponownie podszedł do dziada : “Może ty mi wyjaśnisz, co tu się dzieje ?”, spytał z nutą niepokoju w głosie. Niedługo trzeba było czekać, kiedy dotąd małomówny starzec, odparł “Nie wszystko wygląda, ta takie jakim jest naprawdę” i tak samo jak nagle zaczął mówić, tak samo nagle zamilknął. Na nic zdały się natarczywe próby podjęcia dialogu. Dziad, siedział tylko i kiwając się na boki, wpatrywał się bezcelowo w zgliszcza pozostałe po jego wspaniałej machinie. Zostawił go więc i udał się w dalszą, drogę. Bezustannie delektując się szprotem z obskurnej, zardzewiałej puszki, myślał tylko o słowach zgrzybiałego dziada i w dalszym ciągu kontemplował pejoratywne dźwięki industrializacyjne, wypełniające całą hermetyczną przetrzeń. Ciesząc się w duchu, podążał polną ścieżką, ewidentnie rozjeżdżoną przez znienawidzone pojazdy. Choć każdym krokiem utrwalał niewymazywalną rutynę, świadom tego, stawiał stopę za stopą, dając bezwiednie ponieść się nogom przed siebie. Wierzył iż horyzont w końcu przyjdzie do niego jak bumerang wraca do Aborygenów. Wierzył, że gdzieś daleko stąd, odnajdzie choć trochę, tak poszukiwanego przez niego, świętego spokoju i odpoczynku. Ufał w niezaprzeczalność swoich teorii, bez samokrytycyzmu szedł naprzeciw wielkiej przygodzie. I oto nagle, naszła go chwila refleksji. Bez chwili namysłu, podszedł do przydrożnego kamienia, który swą teksturą, przykuwał oczy każdego wędrowca. Jednym szybkim ruchem zgarnął porastający mech i energicznie usiadł. Zamknął oczy i jeszcze raz w jego przepełnionej tysiącem myśli głowie, ukazały się słowa dziada. Przeanalizował je bardzo wnikliwie i po chwili namysłu, pełen radości z sukcesu, krzyknął sam do siebie “rozumiem, już teraz wszystko rozumiem !” W euforii, otworzył oczy i zamarł w bezruchu, poczuł ciarki na plecach. Jednakże zinterpretował słowa dziada, błędnie. Zamiast wielkich wesołych, zielonych pól otaczających go z wszystkich stron, ujrzał jedynie przygnębiający i straszliwy obraz. Przed oczami miał, otaczające go ściany szpitala, w którym wegetował od czasu pierwszych urojeń. Zamiast uporczywej ale jednak dającej się znieść, sinusoidy, jego uszy wypełniała absolutna i wszechobecna cisza, wdzierająca się w każdy zakamarek, podobnie jak charakterystyczny unoszący się w powietrzu swąd leków antydepresyjnych.

yaqb : :