Archiwum 24 listopada 2002


lis 24 2002 Rolnik (2)
Komentarze: 0

I znowu dzień na mnie, czeka pracowity,
chcę w uszach swoich, usłyszeć bity,
wnet na Technicsa zarzucę płyty,
rym znakomity, tym się chcę raczyć,
zielonym tlenem, każde palenie zawsze docenię,
łyk Bolsa z rana, jak tęcza się mienię,
jeszcze szklaneczka i tak jak cienie,
pomknę załatwić kolejny interes,
łańcuch na szyję, brzęczą karaty,
w moich kieszeniach zielone baty,
dla drobnych leszczy, transfery małe,
a po południu u ruskich balet,
konopie palę i to mi pomaga,
to pozytywnie do życia nastraja,
żegnam kobietę, na motor wsiadam,
kluczem w stacyjce, naprędce odpalam,
obroty do góry, bas dudni w uszach,
ja szybko ruszam, a moja dusza,
Bolsem wypitym się inhaluje,
świetnie się czuję, jak Dalajlama,
spaliłem niedawno, troszeczkę skana,
przez życie mi dana, mocna pozycja,
nic mi nie zaszkodzi, nawet prohibicja,
z Triadą zawarta, krwawa koalicja,
dziara na ręku, los mój odkrywa,
taka prawdziwa jak Eiffla wieża,
na Kawasaki, miasto przemierzam,
cały mój towar jest z cyklu mega,
już widzę leszczy, zwykłe dzieciaki,
w zielonym smutki, oczy jak maki,
czerwone, dajcie kabonę, trzy zero za gieta,
na kasę ręka ma czeka,
macie tu zioło, będzie wesoło,
a ja uciekam, znowu na mieście,
Nokia wibruje, no i nareszcie,
ruscy na transfer, gotowi na ósmą,
to nie za późno,
chcą pohandlować kilową grudą,
nie ma problemu, dwadzieścia patoli,
będą się szkolić, a ja przysmolić, idę,
hasz wnet popiję, zielonym piwem,
Heineken w dłoni, w drugiej fifisza,
smakiem zachwyca, nie żadna lipa,
zielony motor, odpalam z kopyta,
jadę ulicą, pojazdy mijam,
pęcherz mnie ciśnie, opróżnię kija,
zza pleców głos, mnie informuje,
w parku się nie leje, pojazdów nie parkuje,
moja riposta, czysta i prosta,
po udzie kosa, nie dałbym grosza,
za takie ścierwo, dam upust nerwom,
butem pożegnam, czysty jak Perwoll, mocny,
jak Duracell, na motor wsiadam,
pędzę, jak millenijne race,
do domu po towar i dalej zobaczę,
oczy czerwone, takie jak raczek,
do kurtki siedem, z haszyszem paczek,
w ręce filis, jak Lincolna baczek,
Zippo srebrne, jak cement z taczek,
do nosa tabaczek, i trawy pakiet,
dla ziomków na imprę, im obiecałem,
najpierw do ruskich, krzywo jak kabel,
plan taki przejrzysty jak diadem,
królowej Elżbiety, same konkrety,
i tylko kretyn, tego nie rozumie,
pojąć nie umie, w swojej zadumie,
i jeszcze tylko potrzebny do szczęścia,
mój Desert Eagle, dla bezpieczeństwa,
ja nie wymiękam, kluczyk przekręcam,
benzyna w baku, płonie przy dźwiękach,
wielkiego silnika, wnet z oczu znikam,
lecę jak Ikar, i Dedal, sorta zaraz sprzedam,
to dla mnie jak medal, wielka satysfakcja,
kasa w kieszeni, a później libacja,
racja, bo lepsza kompensacja,
już widzę merola, dobra jest akcja,
Sasza i Borys, jak korporacja,
za sobą stoją, stanowią prawo,
wnet z motocykla, zeskoczę żwawo,
wyciągam paczki, z czarniutką trawą,
biją mi brawo, z uśmiechem ironicznym,
Borys z walizką, i z twarzą czystą,
mówi spasiba, na boki się giba,
za młodu kolano miał przestrzelone, biorę kabonę,
i załatwione, teraz impreza,
i na nią desant, przypuszczam,
zielony stuff, jak Kampinoska Puszcza,
zielone płuca, tył motocykla z piskiem zarzucam,
w mózgu mym gruda, kotłuje jak szatan,
skręcę wnet bata, razem z ziomkami,
zapalcie z nami, i sztuki fajne,
wnet do sypialni, gorące jak palnik,
dmucham jak Halny, melanż totalny,
i jeszcze spalmy, po machów kilka,
browarów skrzynkę, ze szprychą na stronę,
wesołą mam minkę, to może winkiem,
teraz się raczę, zaraz Metaxa,
w Tequili robaczek, do góry skaczę,
jak Artur Partyka, następną pannę mykam,
palę już szczyta, w innym pokoju,
nie dla oldboyów taka zabawa,
siarczysta impreza, normalna sprawa,
Kolejnym się raczę, otwartym winem,
potrącił mnie przechodzień,
Johnny Walker, miał na imię,
tak absorbuję jak witaminę, promile,
i kanabidol, lubię się raczyć,
taką witaminą, a chwile płyną,
otrzeźwieć trzeba, po kilku chwilach,
faza idzie mega, panienki trzeba,
kolejny raz, pójdę na piętro,
odepnę pas, po akcji udanej,
na Kawasaki, narazie chłopaki,
Tissot nie kłamie, idę mej damie,
zapewnić przyjemność, ulicą ciemną,
dwa osiem zero, niech inni miękną,
i dzień udany, jakby nie było,
dużo się w płucach moich paliło,
tak miło zleciały chwile,
a teraz ja, czas jej umilę,
w mym ręku bilet, otwieram sypialnię,
wesoły śmiech słyszę, dziś będzie fajnie!

yaqb : :
lis 24 2002 Rolnik (3)
Komentarze: 2

Świtem kolejnym w domu się raczę,
boli mnie głowa, nazwij to kacem,
odpalam jointa, skręcony jak robaczek,
lecę w przestworza jak ratunkowe race,
dzisiaj mnie czeka trudniejszy biznes,
dla ruskich zawieźć konopie zajebiste,
smaczne i czyste, aromatyczne,
tak pompatycze, jak średniowieczny rycerz,
Czarny Zawisza, taki jak klisza,
skręcę wnet spliffa, to moje śniadanie,
dym inhaluję, ależ szamanie,
mój panie, nic mi się nie stanie,
ładuję magazynek, zapijam szampanem,
ubieram złoto i kamizelkę,
dla kul niezniszczalną tak jak Supermen,
z atencją wielką wyciągam skana,
w ilości, sześć i pół kilograma,
nie ma wała, przesyłka cała,
do adresata dotrze, nie tak jak Małysz,
skacze na pocztę, na Kawasaki,
przejedzie miasto, choć będzie ciasno,
na kulach imię me wypisane, to mój interes,
to mnie jest dane, żegnam więc pannę,
rozluźnić się trzeba, zażywam więc,
codziennego chleba, palę Afgana, później Maroko,
i widzę sztukę, wpadła mi w oko, posłuchaj foko,
może na stronę, po kilku chwilach,
wszystko skończone, biorę mamonę,
no i na Tyskie, wkręcam się bluntem,
w klimaty zajebiste, niebo przejrzyste,
dogrzewa słońce, a ja jak zające,
skaczą po łące, na Kawasaki, gumy zakopcę,
na miejsce dotarłem, nikogo nie ma,
i nagle jakby rozstąpiła się ziemia,
merol przyjeżdża, wypłoszył zwierza,
okiem przemierza, jak ochroniarz Papieża,
wysiada ekipa, jak na talerzach,
zdawkowe powitanie, przejdźmy do sedna,
ty daj nam towar, a my w dwusetkach,
całą ci kwotę wnet wypłacimy,
zaczęli skrzeczeć, podobnie jak winyl,
Borys z walizką, jak ziemia czarną,
choć było parno, skupienie jaźni,
i rozszerzenie mej wyobraźni,
mi pozwoliły przerwać swój pogrzeb,
nie dały nagle ukąsić się kobrze,
bo widzę z tyłu, Sasza jak snajper,
za spust już szarpie, wyciągam kartę,
a jest nią as, nie dam wałować się któryś raz,
choć cios potężny z nóg mnie powala,
nie dam honoru swego tak szargać,
Beretta w mej dłoni, wnet kula w skroni,
jak po dyspepsji już leży Borys,
a ja do akcji, następnej skory,
wnet kula Saszę, sprowadza na parter,
dobrą miałem kartę, nie bierz tego żartem,
nie odpędzisz tego, jak senną marę,
choć dalej mam wiarę, to szanse moje małe,
wypada z merola, goryl z Kałaszem,
a za nim drugi, będą żreć paszę,
następne kule, powietrze przewiercają,
następne zwłoki ściółkę zasilają,
i nagle ból, krew bucha z kolana,
leżę na ziemi, widzę Iwana,
z miną wesołą przykłada giwerę,
odejdź do piekła, bucu w cholerę,
i kule opuszczą obydwie lufy,
udam że widzę wszystkie te ruchy,
i żadnej skruchy nigdy nie wyrażę,
Iwan na ziemi, ja sobie marzę,
sekundy mijają, świeczka dogasa,
zza pasa, wyciągam sztylet,
i tylko chwilę, ja się nie mylę,
nie rosnę w siłę, znam się na tyle,
wyciągam jointa, zostawiam w tyle,
wszystkie te sprawy, może tak było,
tylko dla zabawy, zaciągam raz,
drugi i trzeci, chmura wnet leci,
i tak jak dzieci, tutaj się cieszę,
jak film zaraz zniknę, jak Miller Leszek,
ja jednak wierzę, że warto było,
oglądam mą dziarę, Triady Indigo,
tak fioletowo, błyska jak Borygo,
słyszę bas Ninja, na wolnych obrotach,
nie myślę nawet o tych banknotach,
kiedyś trzeba było, myśleć o kłopotach,
i koniec knota, ogień wygasa,
sztyletem w ręku, przecinam nitkę,
plany się kończą, słyszę modlitwę.

yaqb : :
lis 24 2002 Rolnik (1)
Komentarze: 0

W zielonym pokoju, zawarte me życie,
wiecznie wplątane zielone liście,
w całe istnienie, nić mego żywota,
tak absorbuje, jak szelest w banknotach.
W nosie ten zapach, jak prąd mnie kopie,
a dookoła wielkie konopie,
Czy Purple Haze, albo White Widow,
jak szczyty Tatr, tak piękny to widok,
Budzę się rano, komórka dzwoni,
nie mówię nie, bo jestem rolnik,
do akcji gotowy, bez bólu głowy,
świeży i zdrowy, jak Jogobella, tak owocowy,
jest stuff, który dostarczam ludziom,
najlepszą w mieście, dysponuję grudą.
Więc jeden telefon i się zaczyna,
od drzewka szczęścia, gałązkę odcinam
Złoto przywdziewam i ruszam na łowy,
w mojej kieszeni tylko banknoty
nie żadne monety, lipne blaszaki,
wsiadam więc prędko na mój motocykl,
odpalam potężne me Kawasaki,
Prędkość prawdziwa, tutaj uwierzcie,
Dwieście czterdzieści i jestem na mieście,
stoją frajerzy, łapy jak kleszcze,
Nareszcie, macie i bierzcie,
Czterdzieści gieta, a czas ucieka,
dawajcie kasę chłopcy, nie zwlekać,
Tu komplikacja, bo gnida piekarz,
wyciąga kosę i tylko czeka,
to mnie nie rusza, jak dobry ślusarz,
klamkę wyciągam, za spust poruszam,
palcem i już po walce,
tak przeźroczysty jest jak na kalce,
ten drugi, oddaj wnet śmieciu długi,
nie wciskaj kitu, że nie masz na szlugi,
bo zaraz kula, przewierci wasze mózgi,
chcesz to masz, posmakuj rózgi,
nie zważam na bluzgi, pociągam jeszcze raz,
pocisk wypełnia głowę, jak gaz, kopalnię,
tak miało być fajnie, zapomnieli o konkretach,
przypomni im pewnie moja Beretta,
czterdzieści gieta, baniek dwanaście,
holender ziółko, no właśnie,
chyba sobie machnę, zielone krzepi,
leczy zielone, mam flotę w kieszeni,
mam przecież kabonę, bibułę kręcę,
a ganja w środku, Zippo w mej ręce,
a ja chcę więcej, niż cztery hity,
lufa jak Kalaschnikov nabity,
nie zawikłana taka jak PIT'y,
prosta, kunsztowna i szklana zarazem,
ależ się tutaj teraz zesmażę.
Po kilku chwilach, trip wielki nadchodzi,
me Kawasaki, chłodnica chłodzi,
więc wsiadam i kręcę, otwieram przepustnicę,
na jednym kole mijam ulice,
ze świateł startuję, ścigam się z mercem,
piętnaście tysięcy, zaraz wykręcę,
czerwona strefa na moim liczniku,
wrzucam więc trójkę, no i bez kitu,
pędzę przed siebie, a towar w głowie,
dobry materiał, poprawia zdrowie,
prędkości się robią już wybuchowe,
i tak jak trotyl, jak metan w płomieniach,
się sytuacja w mig pozamienia.
I już przy drinach, przy Heinekenie,
na barze Tequila, SQN'a czuć w tlenie,
następnie przysmak, mocny jak Bismarck,
Bacardi z colą, płynie jak Wisła,
wprost do gardła, jeden za drugim,
szybko się kończy jak w paczce szlugi,
nie trzeba mówić, bo żadne długi,
mnie się nie imają, tak szybko jak zając,
ode mnie uciekają, szastam banknotem,
tak błyszczę złotem, z roślin mam flotę,
i jak w U-Boocie na boki się kiwam,
w mózgu kotłuje wypita Tequila,
choć czas umila, to tylko chwila,
otwieram piwa następne, już prędzej pęknę,
niż dam się na parter sprowadzić,
schlastałem browarem garnitur Armani,
i nagle na zewnątrz, z moimi kompanami,
to nic że jestem taki najebany,
przekręcam kluczyk, bas się unosi,
jedziemy do mnie trzeba coś skopcić,
manetka do siebie, wzrastają obroty,
nie żadne kłopoty, szybko jak strzał groty,
przemierzamy miasto, wokoło światło,
neony błyszczą jak stroboskopy,
jak karuzela w cyrkowe środy
postój na stacji, w kanonach mody,
Pijemy Smirnoffa, palimy holendra,
nagle zza winkla, niebieska menta,
wyczaił sorta, zaraz coś ściemnia,
Papier z hologramem załatwił sprawę,
i jeszcze na stację, po irlandzką kawę,
czarną tak, jak dobra gruda,
alkoholową jak mocna wóda,
przy odrobinie szczęścia,
do domu wrócić się uda,
tam na mnie czekają cudowne uda
uwierzmy w cuda, psychika miękka,
nie będę prędkości się lękał,
w domu panienka, i tylko czeka,
będzie uciecha, przekręcam więc kluczyk,
jakby dla draki, i znowu słyszę,
jak warczy Kawasaki, z miejsca ruszam,
wyskok na drogę, beemka z tyłu została srodze,
wnet Nokia, przerwała sielankę,
słuchaj człowieku, przychodź na szklankę,
znajomy głos i chęć działania,
w tunelu zawracam, szybkę zasłaniam, w kasku,
o słońca brzasku, jestem w potrzasku,
nie mam paliwa, szukam kontaktu,
W Communicatorze, naprędce, numery znajduję,
dzwonię po ziomków, mnie odholuje,
któryś na pewno, trafiam wnet w sedno,
przyjeżdża Wrangler, z tyłu mój motor,
British Petrolium, dam uciec banknotom,
i skończył się kłopot, pełny jest bak,
płynę jak potok, szybko do celu,
wyprzedzam frajerów tak wielu,
wpadam na banię, w mych uszach bity,
wesoło wkoło, stuff znakomity,
już jestem nieco Olmecą podpity, jadę,
nie chcę być znowu przez pały nakryty,
znów motocykli słychać silniki,
zaraz do domu, wszystkiego chcę być syty,
dzisiaj, obrotów nie zliczaj,
prędkość jak sokół i w oka mgnieniu,
jestem na miejscu, brak mi jest tlenu,
wychodzę na górę, pokój otwieram,
wesołym okiem na nią spozieram,
ona się śmieje, i wszystko wiadomo,
otwieram Durexa i będzie wesoło!

yaqb : :
lis 24 2002 Butelka Kleina
Komentarze: 0

Szarość nocy, przysłaniała najbliższe otoczenie, flora i fauna szykowała się do snu. Jedynie księżyc po długim odpoczynku, wychodził właśnie, aby dopełnić conocnego obowiązku. Wesoła melodia, przerwała chwilową konsternację. Prędko ubrałem się i wyszedłem, aby dopełnić tradycji. Mróz dawał się we znaki, ostre powietrze filtrowało płuca ze zdwojoną siłą. Moje zdezorientowanie przerwał krótki blask świateł, wypływający jak górski strumyk, z reflektorów Mechanicznego Kontemplatora. Znak, będący dla mnie światełkiem w tunelu, przywrócił mój strudzony umysł do stanu używalności. W tym nieco enigmatycznym otoczeniu, wszystko przyjmowało senne natężenie, dało się odczuć panującą lekkość, a czerwona poświata pojawiająca się na flance, stymulowała mózgi do zapadnięcia w fazę REM. Tysiące nowych wątków płynęło przez dendryty, przez ten krótki okres przyswoiłem miliony informacji, których znaczenie jest wprost bezcenne. Tonąc w nierealnym morzu, w spartańskiej Świątynii Mechanicznej Kontemplacji, zachwycałem się hydraulicznymi innowacjami, oczom moim ukazał się ksiądz czmychający chyłkiem gdzieś na pierwszym piętrze, sinusoidy falowały i wypełniały otoczenie. Kiedy opuściliśmy Świątynię, po krótkiej podróży dotarliśmy do kolejnej wspaniałości, objawiła się ona w formie nieprzeciętnego drogowskazu, oscylującego w urojonych płaszczyznach. Z zachwytem obserwowaliśmy, nigdy nie poznane ruchy harmoniczne, toroidalne rotacje, hiperboliczne i nieeuklidesowe abstrakcje, świecąca ścieżka dążąca w przestworza, stwarzała wrażenie geopolitycznej iluzji. Niestety, zgodnie z Heraklitowską maksymą, wszystko niebawem miało swój koniec, uwieńczone dziwnymi rezonansującymi dźwiękami, mogło sprawiać wrażenie onirycznych podróży. Mogłoby, gdyby nie symptomatyczny transfer aluminium, w okolicach gdzie odpady dokańczają swoje skromne życie.

yaqb : :
lis 24 2002 Kolejka
Komentarze: 0

I tak już od niepamiętnych czasów, nieodmiennie królował Wielki Słonecznik. Życie łąki z powodu braku rozrywek, kręciło się wokół melanży, czasem zresztą dosadnych, w większości organizowanych przez słonecznika, niedaleko zakamuflowanej meliny Łamliwych Nasturcji.
Tak samo i dzisiaj, słonecznik lekko zmięty, ale jednak skory do działania, mając w perspektywie mały melanżyk, zaczął organizować imprezę. Kroki swe, skierował najpierw do najlepszych pijackich kompanów, Krępego Bratka i Spękanego Tulipana.
- Siemano Panowie! Jak tam samopoczucie?
- Oj niedobrze stary, strasznie jestem zmięty - odparł wyzierając lekko z barłogu Tulipan.
- Trzeba by przestać z tymi libacjami - wtrącił wcale nie mniej zmelanżowany Bratek, kołysząc się w nietrzeźwości, na rannym zefirku.
- No bo ja właśnie w tej sprawie, do was, pijemy coś dzisiaj?
- Jak już pić to porządnie - przebudził się Tulipan, sproś te ładne różyczki i możemy sobie popić.
- A ty Bratku, jesteś chętny?
- Nooo dobra, ale jutro już nie... - z przekorą w przepitym głosie odparł Krępy Bratek. Pełen animuszu Słonecznik, postanowił zebrać większą ekipę. Kroki swe skierował do ośrodka życia towarzyskiego łąki - Aleji Róż. Kiedy już tam dotarł zobaczył roześmiane lilie i bezrdanie śpiącego Gerbera. Tamci natomiast widząc groźnego Słonecznika, zerwali się na równe nogi.
- Witaj Słoneczniku, jak tam po imprezie? - grzecznie zagadał Gerber.
- Jakoś leci Gerberze. Słuchaj, może byś przyszedł na libacyjkę dziś wieczorem?
- Chętnie Słoneczniku.
- Acha i wy też przyjdźcie lilie.
- Naturalnie Wielki Słoneczniku, jak zawsze.
Kiedy Słonecznik odszedł, Gerber zaczął pomstować.
- I znowu on, przecież nie chce mi się tam iść, znowu zaliczę zgona i co.
Tymczasem Wielki, poszedł werbowań następnych kompanów, Ostrego Kaktusa, Piękne Różyczki i będącego wiecznie pod wpływem wszelakich używek, Krokusa. Z wszystkimi poszło mu gładko, tylko Krokus stawiał opór.
- Cześć Krokusie, jak tam? - zaczął rozmowę Słonecznik.
- Ależ jestem najarany! - wesoło podśpiewywał Krokus, jakby nie słysząc jego słów.
- Krokusie, może być przyszedł na imprezę - nagabywał nie znosząc sprzeciwu.
- Ale było palonko, zjaraliśmy się z nasturcjami, ależ filmy! - chichotał. Słonecznik postawił sprawę jasno.
- Idziesz czy nie, pajacu?!
- No przyjdę, mówię przecież, co się tak denerwujesz - odparł lekko urażony Krokus.
Słonecznik miał już kompletną ekipę do melanżowania, teraz pozostało tylko załatwić coś do picia. Skierował swe kroki do meliny, nasturcji, które słynęły na łące z najlepszego piwa i spirytusu, naturalnie bez akcyzy. Zakołatał do drzwi zasuszonym żukiem i po chwili ukazała się piękna roznegliżowana nasturcja.
- Hej, Słoneczniku, czego potrzebujesz tym razem?
- Witaj kochaniutka, to co zwykle.
- Poczekaj moment, mój Adonisie!
Kiedy wróciła i wręczyła mu pakunek a nielegalnym alkoholem. Słonecznik, który zawsze ubóstwiał Nasturcję nigdy nie domyślał się, że ta bazując na jego zauroczeniu, oszukiwała go na alkohol.
- Zgadza się mój Słonecznisiu? - słodkim głosem zapytała.
- Na pewno się zgadza złociutka, to pa idę już.
- Papa!
I wszystko już było przygotowane do wieczornej libacji...

[KILKA GODZIN PÓŹNIEJ]

...Impreza powoli zaczęła się rozkręcać. Goście schodzili się kolejno, a Słonecznik, jak dobry ojciec, witał każdego z osobna. Pierwszy zjawił się Gerber, a zaraz za nim Lilie.
- Witajcie, zajmijcie miejsca i częstujcie się! - gromkim głosem huknął.
Niedługo później wtoczył się Krokus. Z tym Słonecznik nawet nie dyskutował, nigdy nie żywił do niego sympatii.
- Cześć Krokusie, siadaj proszę.
- Dzięki ziomuś! - zaśmiewał się Krokus.
Niedługo też trzeba było czekać na największych po Słoneczniku, melanżystów łąki - Tulipana i Bratka, którzy coś chyba wcześniej popili, jak można było łatwo wywnioskować z ich zachrypływ głosów.
- Siema Słoneczniku!
- Witajcie kompani, siadajcie...
- Witaj Słoneczniku. - w tym samym momencie przyszły Piękne Róże.
- Cześć Ślicznotki - z uśmiechem na ustach odparł.
Za moment wpadła też zziajana Nasturcja.
- Przepraszam, za spóźnienie, możemy zaczynać.
- Możemy zaczynać - powtórzył Słonecznik.
- MELANŻUJEMY! - rzucił, jakby bojowe, hasło.
Nie trzeba było długo czekać, szybko się zaczęło. Tulipan, dorwał się do zasobów spirytusu, oczywiście bez akcyzy, i wielkimi haustami pociągał z gąsiora. Zaraz za nim wierny towarzysz Bratek, zasysali wielkimi łykami, jeden po drugim. Słonecznik wielce zadowolony otworzył browara, zaraz przysiadły się Lilie.
- Przepraszam, Słoneczniku poczęstujesz mnie papierosem?
- Jasne - odpowiedział słonecznik wyciągając szlugi bez filtra.
- Dzięki. - uśmiechnęły się Lilie, po czym odeszły do Krokusa,
który delektował się już piątym browarem. Zaraz obok niego Nasturcja z Gerberem, tonąc w spirytusie bez akcyzy, tonęli w uściskach, jedynie Róże kunsztownie popijały własne wino. Zaraz znaleźli się i adoratorzy, pijany jak bela Krokus, zagadał.
- Czeeeść Różyczki, co słychać?
Nieco zdeprymowane Róże, z rumieńcem odparły.
- Śmiesznie jest.
- A możeee was baaaardziej rozweseeelić? - ironizował.
Róże zaczerwiniły się, łyknęły winka i razem z Krokusem gdzieś zniknęły. Natomiast Tulipan, ledwie trzymał pion.
- Kuuuurwa, ale popiłem, Bratek, jeszcze baaaaanieczkę?!
- Prostee! - chrząknął, równo przepity Bratek.
Łyknęli obaj siarczyście, aż nagle Bratek, zupełnie niespodziewanie, zmorfował dziwną konstelację na ziemię.
- Bratkuuuu! Ty....ty...ty wieprzu! - napomniał Słonecznik.
- Słaby z ciebie zawodnik - śmiał się Gerber popijając spirytus browarem. Słonecznik, wychylił kolejną banię i gdzieś zniknął.
Tulipan, po kolejnej bani wywrócił się i zaliczył zgona.
Tymczasem zaspokojony Krokus wyłonił się z Różami. Czegoś mu brakowało, stanął więc na środku i krzyknął.
- Hej hej, a może jakieś palonko?
Wtrącił się Słonecznik.
- A skąd weźmiesz palonko, przecież pomidora-dilera, poszatkowali w zeszłą niedzielę.
- Proste, że nie do niego! Pójedziemy tam za miedzę i tam rośnie Zielona Konopia, pogadamy z nią i będzie palonkooooo! - zachichrał.
- Może kuuuuurwaaa byyyć! - wtrącił Tulipan, budząc się po zgonie.
Po chwili cała ekipa, była gotowa do eskapady. Kiedy doszli na miejsce, zastali Olbrzymią Konopię śpiącą.
- To może weźmiemy trochę i uciekniemy - szepnęły nieśmiało Róże.
- To dobry plan - zaśmiał się potęznie zmelanżowany Bratek.
- Dobrze, urwę troszkę tylko cicho! - mruknął Słonecznik.
Podszedł do Konopii i energicznym ruchem urwał parę liści. Obrócił się i cichutko zaczął wracać, kiedy nagle, powietrze przeszyło głośne beknięcie Kaktusa, który dotąd wogóle się nie ujawniał.
Wnet Konopia obudziła się i dzikim głosem ryknęła.
- KTO MI URWAŁ NOGĘ?! - rozjuszona chciała się zerwać i gonić złodziei, ale pozbawiona nogi zrezygnowała. Uciekinierzy dotarli z powrotem na miejsce melanżu.
- To co palimy? - wesołym i przepitym głosem, zapytał Kaktus,
- Głupcze, przez ciebie o mało nie umarliśmy! - ryknął Słonecznik.
- Przepraszam wyrwało mi się!
- Nie kłóćcie się, zapalmy. - dodał Krokus.
- Dobra, dajcie papierosy, zmieszamy z tytoszem.
Po chwili ktoś przyniósł papierosy.
- A bibuły? - zmatwiony zapytał Gerber - jak skręcimy spliffa?
- No macie, zdenerwował się Słonecznik, poświęcę się - powiedział wyrywając liścia z korony.
- Z tego skręćcie.
Wprawiony Krokus, skręcił blanta, gabarytami przypominającego rożka Algidy. Odpalił zaciągnął się potężnie i podał dalej w prawo po okręgu.
I każdy załapał się na kilka wielkich machów. Za chwilę, zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
- Hehehehehehe - przerwał milczenie Słonecznik.
- Hehehehe - wtrącił Gerber
- Hahahahahaha - przerwały Róże
- Hihihihihihihi - zaśmiała się Nasturcja.
I tak bez końca, po chwili jednak Tulipan zaczął panikować
- Kurwa, ja nie widzę!!!
- Eee tam bzdury gadasz....ty...faktycznie ja też nie widzę - wrzasnął spanikowany Bratek. Nagle Słonecznik zaczął się okropnie śmiać.
- Hahahahahahha, zwałowałem was, to był metanol, hahahahahahahahah!!!
- Ale Słoneczniku, ty też to piłeś, wszyscy to piliśmy, ze zgrozą powiedział Krokus.
- Hahahahahaahahahahhahaha, trudno, trudno! - śmiał się szatańsko Słonecznik.
- Hehehehehehe - wtórowały mu rośliny.
I chociaż nadchodził ranek, to słońce nie wychodziło, zaczęło się ściemniać. Skończyła się libacja, skończyła się na zawsze. I odtąd rośliny głosu nie mają.

yaqb : :