Archiwum listopad 2002


lis 30 2002 Abstrakcja
Komentarze: 0

Ogrom kształtów przewijał się przez salę, wypełnioną hiperbolidalnym powietrzem. Chociaż czas jeszcze nie nadszedł, łatwo dało się wyczuć jakże charakterystyczną atmosferę napięcia i ogólnego dyskomfortu. Wszyscy krzątali się jak pracowite mrówki, podczas ostatniego poszukiwania budulca. Zamęt nieopisywalny żadnym, nawet najbardziej skomplikowanym równaniem, nieprzedstawialny nawet w postaci kunsztownej trójlistnej rozety, rozpościerał się w nieskończonych krzywych biegunowych, od początku aż po sam koniec. Każda niewiadoma, podróżowała na własnej spolaryzowanej do granic perfidii płaszczyźnie.
Każdy lęk takowej niewiadomej, z siłą wykładniczą implodował na inne. Nawet malutkie parametry, zasiewały horyzontalny terror, wyrażający się cyklometrycznie. I nagle, bez zbędnych ceremonii, z charakterystycznym łoskotem brzęczących klamerek, tak szybko jak rośnie silnia (w przedziale liczb całkowitych), na skrzydłach inwersyjnej funkcji kwadratowej, z potęgą w prawej dłoni, wtargnął jak elektron w barierę potencjałów! Trygonometryczna panika, wypełniła dendryty jak dobry gradient. Zdecydowanie zwiększyła się różnica, w szeregu arytmetycznym sekwencjonowania dopaminy. Poziom serotoniny zaczął maleć jak logarytm po symetrii względem osi odciętych. Przy koncentracji dążącej do nieskończoności, granica nerwów również umiejscowiła się w plus nieskończoności. Nie było mowy o wyrugowaniu zmiennej niższego rzędu, byłoby to zbyt prozaiczne, funkcja nadrzędna była w tym punkcie nieróżniczkowalna. Po falowej konsternacji, młoteczek i kowadełko złowieszczo wibrując, spowodowały liniowy wzrost adrenaliny. I wtedy się zaczęło, zachrypniętym głosem wypowiedział złośliwą sentencję : "Wyciągamy karteczki, pod oknem pierwsza grupa...". Hasło konkretne jak Postulat Bohra, spowodowało ogólne niezadowolenie. Zdegustowani powierzchownością postanowili uwolnić się od złowieszczych schematów, nie trzeba było długo czekać. Jeden z nich z impetem wyszedł na porysowaną nożem ławkę, unosząc ramiona do góry, przyginając wypełnioną setkami procentów głowę do klatki piersiowej i kurcząc się w swoisty kłębek, zaczął wydawać charkliwe odgłosy. Inny z nich, komentując zdarzenie z nutką aprobaty w głosie, ryknął : "Patrzcie on jest kondorem! My wszyscy jesteśmy kondorami!". Nie trzeba było wiele czasu aby przekonać się, że jest tak faktycznie. Sala wypełniła się, dziwnymi totemami, do złudzenia przypominającymi te szlachetne ptaki. W tak wyuzdanej sytuacji, ten który pędzi na pierwiastku, Procesor Potęgowej Inwencji, zafrasował się śmiertelnie. Cały jego misterny plan, kultywowany w sinusoidalnej stagnacji, legł w gruzach niczym mityczna Atlantyda. W obliczu takiego problemu postanowił działać wbrew sobie. Z siłą trójwymiarowej macierzy, wskoczył na stolik i pełnym majestatyczności głosem zaskrzeczał jak stara winylowa płyta. Po chwili kilka szybkich ruchów rękami, sprawiło że jak piórko oderwał się od ziemi : "Prędko huncwoty! Wylatujemy w przestrzeń nieeuklidesową!". Ledwie skończył akcentować ostatni wyraz i wzbił się w przestworza szybciej niż zwielokrotniona parabola o współczynniku zdecydowanie większym od jedności. Zaraz za nim, pełna entuzjazmu wyleciała reszta.
Pląsali w przestworzach, jak nuty na pięciolinii. Kombinacje bez powtórzeń następowały jedna za drugą jak w szeregu geometrycznym. Nie było końca permutacjom i wariacjom ułożeń w przestrzeni. Po kształcącym przelocie, Mistrz Kombinator, gromkim głosem ryknął : "A teraz, jak dzikie kaczki formujemy klucz!". Wszyscy posłusznie ułożyli się w ślusarską formację. Widok był naprawdę imponujący. Trzepoczące szkrzydła wesoło furgotały na jesiennym zefirku. Nieustanne modulacje, tworzyły iluzję fali prostokątnej, o wysokości wykładniczo zależnej od ilości skrzydeł, które trzepotały w danym przedziale czasowym. Prezes Koła Iluzji Całkowalnej, energicznie krzyknął : "Patrzcie i uczcie się! Teraz tym kluczem otworzymy wszystkie zamki! Zaczynamy od Malborka, do dzieła!". I polecieli. I podobno latają tak do dzisiaj, tym zsimplifikowanym kluczem, a nie istnieje zamek, ani kłódka której otworzyć nie są w stanie. Wszystko to tylko kwestia czasu...

yaqb : :
lis 30 2002 Krawiec Sztabros
Komentarze: 0

- Ależ chałupa, czy tutaj coś jest poza kilkoma zaśniedziałymi krzesłami, zagrzybiałym stolikiem z zardzewiałymi nogami i tej sterty, bezużytecznych papierzysk?!
- Ja kupię, narazie nie mam za co.
- Bynajmniej nie od tej strony!
wyrwał go z letargu zachrypnięty głos, brodatego, niewysokiego jegomościa, do granic możliwości rozjuszonego, niewprawnym szwem najnowszego buta.
- Słyszysz macherze?! Nie od tej strony! Cóżeś ty najlepszego zrobił?!
- Panie szanowny, ja poprawię...
Szewc, w lekkim zamroczeniu, a właściwie niewyspaniu, z pokorą w głosie przepraszał klienta, który w swojej podniosłości jawił się jako dystyngowana osoba. Jednak ten będąc w gniewie i pod wpływem emocji, ryknął jeszcze na biednego krawca, jak rozjuszony tur, po czym siarczyście huknął drzwiami na odchodne. Realia nie prezentowały się za ciekawie. Krawiec, a było mu na imię Sztabros, usiadł na spróchniałym krzesełku, oparł głowę na kolanach i kilka kryształowych łez popłynęło chaotycznym strumieniem, po jego wyschniętych jak pustynia policzkach. Cóz miał począć, kiedy jeden nielicznych klientów odwiedzających jego skromny warsztat, wymówił mu świadczenia usług. Co teraz zrobi ze swoim i tak skromnym miejcem pracy i zamieszkania...? Smutne przemyślenia, zostały nagle przerwane, wesołym dźwiękiem, najnowszego polifonicznego dzwonka, w jego komórce.
- Otrzymałeś nową pocztę. - poinformował, ciepły kobiecy głos.
- A cóż mnie interesuje poczta, w takiej chwili! - syknął, tak zajadle, że gdyby kobieta, po drugiej stronie była żywą istotą, a nie tylko martwym nagranym na przestarzałą taśmę, głosem, z pewnością obraziłaby się na niego śmiertelnie.
- Właściwie, to sam sobie jestem winien, trzeba było bardziej się starać - rozmyślał, wpisując kolejno login i hasło do swojego konta pocztowego. Uspokoił się trochę po minionym incydencie, jednak kiedy na monitorze, ukazały się ciągi znaków, nie bezpośrednio odpowiadające, jego wyobrażeniom, znowu zaczął lamentować i tonąć w morzu wulgaryzmów, którymi starał się zatapiać wszystkich i wszystko, co rzekomo było winne jego beznadziejnej sytuacji. Po chwili wydusił z siebie.
- Cholerny spam, znowu przysyłają to badziewie! - wnioskował po adresacie przysłanego maila. Już miał usuwać tą trefną wiadomość, kiedy jednak zastygł w bezruchu. Jeszcze nigdy nie odczuwał takiej dziwnej niepewności, ów list przyciągał go jak magnes. Nie minęła chwila, a już pochłaniał litery wzrokiem.
- Ludzie, ludziska, maści wszelakiej! Król naszej, tętniącej bogactwem krainy, zaprasza wszystkich do wzięcia udziału w turnieju szachowym. Nagrodą dla zwycięzcy, jest ręka przepięknej księżniczki - Dopaminny.
Sztabros, niedowierzał, czytał list po raz drugi i jeszcze raz. Kiedy w końcu oprzytomniał, logika nie pozwalała mu uwierzyć we wchłonięte frazesy. On prosty szewc, miałby poślubić piękną księżniczkę, to musi być jakieś szachrajstwo. Jako że był człowiekiem wierzącym postanowił skonfrontować swoje wyobrażenia z Wielkim Buddą. Niemal natychmiast skierował swoje kroki, do wyeksponowanej na tle innych zabudowań, świątynii. Budynek sprawiał niesamowite wrażenie, zbudowany z przepychem, złoconymi kolumnami, których blask ogniskował na posąg Buddy, stojący na marmurowej posadzce w centralnej części świątynii.
- Buddo mistrzu mój... - zaczął nieśmiało Sztabros - ...daj mi swoją radę, co mam począć, czy próbować? - nagle, świątynia zaczęła emanować złotawym światłem, przenikającym przez aromatyczny dymek różnorakich kadzideł zapalanych regularnie przez mnichów zamieszkujących świątynię.
W transie monotonnych, unoszących się w powietrzu jak szybowiec, dźwiękach mantry, Budda przemówił.
- Pokój, sługo. Wszystko w twoich rękach, kieruj losem - szewczyk chciał o coś jeszcze zapytać Mistrza, musiał choć musnąć jego złotawą aurę, ale przepełniający go wewnętrzny spokój, stanowczo zmienił jego zamiary. Wiedział już wszystko co chciał wiedzieć. Stanowczym krokiem, wręcz nie przystającym warstwie społecznej do której należał, powrócił do zaniedbanego miejsca pracy. Na miejscu zastał kunsztownie ubranego człowieka.
- Panie szewczyk, przykro mi niezmiernie, ale z polecenia Wójta rekwiruję pański komputer. Nie płacisz pan komornego wogóle.
- Ależ nie - z rozżaleniem krzyknął szewczyk
- Dura lex, sed lex - odparł, chcąc uchodzić za poliglotę, komornik i bezlitosnym ruchem zagarnął komputer Sztabrosa. Biedny szewc chciał dyskutować, ale widok dwóch pozbawionych włosów na głowach, panów, ubranych w błyszczące w popołudniowym słońcu ortalionowe dresy skutecznie odwiódł go od jakichkolwiek form protestu.
- To moja jedyna szansa - pomyślał i chociaż smutek związany z opuszczeniem miejsca w którym się wychował, był równie wielki jak optymizm nadany przez Buddę, serce okazało się cięższe od rozsądku i ostatecznie przeważyło szalę. Postanowił udać się w podróż i wreszcie złamać złą passę. Wziął starą szmatę tymczasowo służącą za zasłonę w bezkrytycznie brudnych szybach, starannie skręcił z niej tobołek i wypełnił go całym swoim, niedość że skromnym to jeszcze znacznie uszczuplonym przez komornika, dobytkiem. Przełożył przez wychudzone ramię i nostalgicznym, powolnym krokiem wyszedł na zewnątrz swojej zdewastowanej, przez grasujące wieczorami hordy amatorów stanu ogólnej nieświadomości, chałupy. Starannie zamknął mocne dębowe drzwiczki, założył na nich solidną kłódkę, ewidentnie dającą do zrozumienia złodziejom, że nie mają tu czego szukać, zresztą zgodnie z prawdą, bo wszystko co miał wziął ze sobą. Łezka spłynęła mu z oka, trafiając do błotnej kałuży wytworzonej przez przejeżdżające pojazdy.
- Komu w drogę temu czas - rzekł jakby do siebie, złamanym głosem.
Choć chciał jeszcze raz zobaczyć miejsce w którym się wychował, gdzie spędził całe swoje dotychczasowe życie, postanowił tego nie robić, wiedział że gdyby jeszcze raz rodzinny dom stanął mu przed strudzonymi oczami, nie wytrzymałby tych emocji i z pewnością nie znalazłby już szansy na ratunek.
 I szedł tak Sztabros, niezależnie od wszystkiego. Czy dzień, obejmujący swoją jasną łuną wszystkie miejsca, przyjazny i radosny, napełniający nadzieją, wypełniający gorące powietrze zapachami kwiatów, bzyczeniem owadów, cudownymi barwami pląsających po bajecznych łąkach motyli. Czy noc granatowa, cicha i straszna zarazem, ponura malująca się wszędzie wokoło, bezlitośnie ograniczająca perspektywy strudzonego podróżnika. Czy ciepłe letnie słońce, czy agresywna piorunobitna burza,
szedł mając wyznaczony cel. I szedłby tak pewnie jeszcze długo, gdyby nie kolejna niespodzianka w jego ascetycznym życiu. Kiedy przysiadł na moment, aby odpocząć na przydrożnym kamyku, nagle powietrze wypełniło się dziwną wonią przypominającą kombinacje kwiatowe, a oczy jego ujrzały przygarbionego wędrowca. Człowiek ów, mający na nogach skórzane buty, przyodziany w krótkawy płaszcz, zwrócił się do Sztabrosa z uprzejmym zapytaniem
- Witaj, poratuj mnie chlebem chłopcze.
Sztabros, który doskonale wiedział co znaczą trudy wędrówki, odparł radosnym głosem
- Proszę, jedz, chociaż mam mało to chętnie się z tobą podzielę.
Enigmatyczny wędrowiec, przyjął odkrojoną pajdę, spałaszował ją ze smakiem i nie powiedziawszy ani słowa odszedł szybkim krokiem w stronę, znajdującego się nieopodal zagajnika. I w tym właśnie momencie Sztabros odczuł dziwne ukojenie, siedział tak i kontemplował piękno przyrody, kolorowe motyle, barwne i pachnące świeżością kwiaty. Drzewa szumiały niezwykle spokojnie i jednostajnie, nawet nie zauważył kiedy nadeszła, ubrana w ciemną szatę, noc. Noc jednak, różniąca się od innych, okryta mgiełką tajemniczości i skompresowanej tajemnicy. On sam, nie siedział już na kamieniu, ale stał u bram jakiegoś antycznego miasta. Olbrzymie mury i monumentalne wieże, uwieńczone bramą, wykazującą ludzkie cechy. Metropolia wprost kipiała życiem. Jego uwagę przykuły symbole wyryte na prawym skrzydle, mocnej dębowej bramy. Nie wiedział co dokładnie sobą reprezentują, ale kwadrat złożony z 64 mniejszych równoboków, wypełnił nieodczuwalną lukę w jego zmęczonym umyśle. Kiedy tak stał w osłupieniu i bezradności, z oddali dobiegły go dźwięki motocyklowego silnika. Już po chwili na wspaniałej maszynie o olbrzymiej mocy, podjechała zakapturzona postać. Dało się słyszeć jedynie nerwową rozmowę przez ukryty w błyszczącym hełmie, mikrofon, po chwili Sztabros wyczuł apogeum zdenerwowania. Enigmatyczna postać szybkim ruchem zdjęła z głowy kask. I tutaj skromnego krawca spotkała kolejna niespodzianka. Spod nieznanej przestrzeni motocyklowego ochraniacza, wyłoniła się śliczna lśniącowłosa dziewczyna o dużych brązowych oczach i słodkim uśmiechu, podeszła do niego i ciepłym głosem spytała.
- Co się stało, nie możesz się odnaleźć?
Krawiec początkowo zszokowany, zdobył się na odwagę i wycedził z siebie kilka słów.
- Zgubiłem się, pierwszy raz jestem tutaj, to wszystko takie wielkie.
- No to chodź pomogę ci, ubierz kask i usiądź z tyłu.
- Ale jak mi pomożesz, gdzie chcesz mnie zabrać?
Dziewczyna znowu słodko się uśmiechnęła i rzuciła na Sztabrosa takie spojrzenie, że ten, o nic już nie pytając ubrał kask i ulokował się na skórzanym siedzeniu. Piękna nieznajoma uruchomiła maszynę i jak podmuch wiatru ruszyli do przodu, w głąb onirycznego miasta.
 Na skrzydłach wietrznego tworu, mijali kolejne przecznice, miasto wydawało się nie mieć końca. Majaczące gdzieś w oddali kramy pokryte zielonkawym światłem okolicznych latarni, ulice wybrukowane szlifowaną kostką, doskonale komponowały się z przydrożnymi kamienicami, których ostatnie piętra znikały gdzieś w otchłani wszechobecnej nocy. Jedynie czasami dało się dostrzec nieznane postacie, równie nagle pojawiające się, jak i znikające. Płaszczyzny ulic, pozginane jak kartki, mogło by się zdawać prowadziły na koniec świata. Sztabros nie bardzo wiedział gdzie się znajduje, jednak piękna nieznajoma poruszała się w tym świecie z gracją jak baletnica, zwinna jak kobra, pędziła naprzód, toteż i on nie bał się prawie wogóle. Naraz osobliwe ulice i zamglone domy, zniknęły gdzieś z tyłu, a oni zaczęli się zbliżać do olbrzymiego budynku wyłaniającego się zza horyzontu. Dopiero gdy podjechali bliżej Sztabros dostrzegł w nim królewski pałac.
Pod osłoną nocy, niewiele był w stanie dostrzec, jednak zadziwił go przepych z jakim zbudowano ów monumentalny budynek. Tysiące kolumn wspierających, ociekające złotem kopuły, mnogość dziedzińców i wieżyczek zbudowanych z granitowych płyt wprost zadziwiała. Wielki łuk triumfalny stojący nieopodal wydawał się kroplą przy potędze pałacu. Jednak mimo wszystko blask królewskiej siedziby, chociaż mogłoby się wydawać jasny jak słońce, nie rozświetlał czarnej łuny nieskończonej nocy. Obydwoje zeszli z motocykla. Nieznajoma pożegnała go.
- Tutaj nasze drogi się kończą drogi Sztabrosie, może kiedyś się jeszcze zobaczymy. Żegnaj.
- Ale poczekaj...skąd znasz moje imię? Dokąd mam się udać?
Pytania te trafiły już w próżnię, bowiem tajemnicza dziewczyna zniknęła na końcu nieskończonej drogi, nie usiłował jej gonić, była tak daleko, że dalej się nie dało. Zapukał więc krawiec do bram pałacu i czekał na jakiś sygnał. Po chwili niegabarytowe wrota, pokryte srebrzystymi malowidłami, otworzyły się przed nim. Sztabros ujrzał prawnika, a przynajmniej tak mógł wnioskować po jego ubiorze. Toga przepasana złotym łańcuchem, zamszowe buty przeszywane złotą nicią, nie pozostawiały cienia wątpliwości. Krawiec zapytał cicho.
- Witaj, czy wiesz coś może o turnieju szachowym, który ma odbyć się w tym właśnie zamku, a nagrodą ma być ręka księżniczki Dopaminny?
Prawnik uśmiechnął się serdecznie.
- O tak przyjacielu, za moment powiem ci jak masz tam trafić, ale teraz ty wyświadcz mi przysługę.
- Dobrze, powiedz tylko o co chodzi.
- Jestem prawnikiem, a wszystkie moje myśli zaprząta królowa nauk. Mam takie zeszyty, piszę w nich jakieś wzory, to wszystko proste, a inni mnie nie rozumieją. Czasem z braku miejsca piszę nawet na marginesach, może to nieestetyczne, ale funkcjonalne. Powiedz mi co powinienem zrobić?
- Nie wiem, sam jestem jedynie prostym krawcem, ale powinieneś robić to co lubisz, rób to co sprawia ci przyjemność. Może jeszcze kiedyś ludzie usłyszą o twoich marginesach. Nie dzwonią fanfary, kiedy podejmowane są najważniejsze decyzje twojego życia. Przeznaczenie objawia się w ciszy.
- Czyli popełniłem błąd zostając prawnikiem?
- Jeżeli błędy to wielkie chwile, to jedyną porażką jest niebranie udziału. Błędy są grzechem tylko wtedy, kiedy się do nich nie przyznajemy, ty wiesz co chcesz zmienić, więc zrób to.
- Dziękuję ci, że mnie wysłuchałeś.
- Jeśli jakiś smutek ma zostać uśmierzony, to musi albo sam wygasnąć, albo trzeba się nim z kimś podzielić.
- Dziękuję ci, rozwiałeś wszystkie moje wątpliwości, teraz ja ci pomogę, udaj się tymi schodami na górę, tam odnajdziesz to czego szukasz.
Sztabros szybkim krokiem przebył kamienną posadzkę, dzielącą go od granitowych schodów, które jak liana wspinały się do góry. Przemierzał kolejne stopnie i trapiła go myśl kogo tym razem spotka na górze, próbował ułożyć wszystkie swoje myśli w jedną całość, jednak te za każdym razem rozpraszały się jak małe wodne rybki i nie dawały się schwycić. Stopnie które już pokonał rozpływały się w onirycznych przestrzeniach, nie dając mu drogi odwrotu. Jednak zarazem ujrzał małe niebieskawe światełko na samej górze. Przyspieszył kroku, a kiedy dotarł do źródła, oniemiał. W niebieskiej poświacie, na nieskończonej marmurowej posadzce, błyszczącej odbitymi promieniami fosforyzującego światła, stały przed nim trzy, znane mu już postacie, nieznajomy starzec, którego poczęstował chlebem, tajemnicza dziewczyna i prawnik. Wszyscy dobrodusznie uśmiechnięci i rozpromienieni. Pierwszy przemówił prawnik.
- Witaj na zamku, jestem Pierre, miałeś rację moje marginesy stały się jedną z największych zagadek świata, przez wieki, tylko ja jeden wiedziałem o słuszności mojego rozumowania, to dzięki tobie odkryłem swoje powołanie. Dziękuję.
Sztabros nieco zszokowany, nie rozumiał wszystkiego co do niego mówiono. Jako drugi odezwał się starzec.
- Dziękuję ci za ten chleb, chociaż symboliczny, to jednak bardzo wartościowy, bo dany od serca. Teraz ja ci się odwdzięczę...
Krawiec przerwał starcowi.
- Ale jak to? Ja tylko chcę wziąć udział w turnieju szachowym.
Starzec uśmiechnął się, zdjął zbrudzoną kapotę, oczom Sztabrosa ukazało się dystyngowane królewskie odzienie. W tej sytuacji czuł się już kompletnie zdezorientowany i zagubiony. Król przemówił jeszcze raz.
- Nie ma żadnego turnieju szachowego, podczas swojej krótkiej podróży, narysowałeś swoje przeznaczenie, wszystkie twoje kroki doprowadziły cię właśnie tutaj. Nic nie dzieje się przypadkowo. Wdzięczność jest pamięcią serca, a ja pamiętam twój dobry uczynek.
Wtrącił się prawnik.
- Cele są środkami, dzięki którym możemy stać się, doskonalsi niż jesteśmy. Potrzebujemy celów nie dla tego, co nam dają, ale dla tego, co możemy osiągnąć dzięki temu, że w ogóle je sobie wyznaczyliśmy.
Życie jest proste, a komplikujemy je sami, cała rzecz w tym, aby na powrót dotrzeć do jego prostoty. Pamiętaj o tym zawsze, że w zamian za uśmiech, dostaniesz ich tysiąc. Ty sam napisałeś księgę swojego przeznaczenia.
Zadowolony król, oddalił się nieco, a sam prawnik po płomiennym przemówieniu rozpłynął się w jaskrawym świetle. Tylko piękna nieznajoma dalej stała naprzeciw Sztabrosa.
- A kim ja jestem? Nie zapytasz? - rzekła ciepłym głosem.
Krawiec wahał się, ale w końcu zapytał.
- No więc kim jesteś?
- Jestem Dopaminna.
- Naprawdę jesteś piękna.
- Jestem twoim przeznaczeniem Sztabrosie. Kochać z rozmachem, znaczy żyć z rozmachem. Kochać zawsze, znaczy żyć zawsze.
Światło odpłynęło, wszystko zaczęło egzystować na onirycznych zasadach, szczęśliwy Sztabros wraz z Dopaminną, uwikłali się w pętlach przejrzystej nieskończoności.

yaqb : :
lis 24 2002 Rolnik (2)
Komentarze: 0

I znowu dzień na mnie, czeka pracowity,
chcę w uszach swoich, usłyszeć bity,
wnet na Technicsa zarzucę płyty,
rym znakomity, tym się chcę raczyć,
zielonym tlenem, każde palenie zawsze docenię,
łyk Bolsa z rana, jak tęcza się mienię,
jeszcze szklaneczka i tak jak cienie,
pomknę załatwić kolejny interes,
łańcuch na szyję, brzęczą karaty,
w moich kieszeniach zielone baty,
dla drobnych leszczy, transfery małe,
a po południu u ruskich balet,
konopie palę i to mi pomaga,
to pozytywnie do życia nastraja,
żegnam kobietę, na motor wsiadam,
kluczem w stacyjce, naprędce odpalam,
obroty do góry, bas dudni w uszach,
ja szybko ruszam, a moja dusza,
Bolsem wypitym się inhaluje,
świetnie się czuję, jak Dalajlama,
spaliłem niedawno, troszeczkę skana,
przez życie mi dana, mocna pozycja,
nic mi nie zaszkodzi, nawet prohibicja,
z Triadą zawarta, krwawa koalicja,
dziara na ręku, los mój odkrywa,
taka prawdziwa jak Eiffla wieża,
na Kawasaki, miasto przemierzam,
cały mój towar jest z cyklu mega,
już widzę leszczy, zwykłe dzieciaki,
w zielonym smutki, oczy jak maki,
czerwone, dajcie kabonę, trzy zero za gieta,
na kasę ręka ma czeka,
macie tu zioło, będzie wesoło,
a ja uciekam, znowu na mieście,
Nokia wibruje, no i nareszcie,
ruscy na transfer, gotowi na ósmą,
to nie za późno,
chcą pohandlować kilową grudą,
nie ma problemu, dwadzieścia patoli,
będą się szkolić, a ja przysmolić, idę,
hasz wnet popiję, zielonym piwem,
Heineken w dłoni, w drugiej fifisza,
smakiem zachwyca, nie żadna lipa,
zielony motor, odpalam z kopyta,
jadę ulicą, pojazdy mijam,
pęcherz mnie ciśnie, opróżnię kija,
zza pleców głos, mnie informuje,
w parku się nie leje, pojazdów nie parkuje,
moja riposta, czysta i prosta,
po udzie kosa, nie dałbym grosza,
za takie ścierwo, dam upust nerwom,
butem pożegnam, czysty jak Perwoll, mocny,
jak Duracell, na motor wsiadam,
pędzę, jak millenijne race,
do domu po towar i dalej zobaczę,
oczy czerwone, takie jak raczek,
do kurtki siedem, z haszyszem paczek,
w ręce filis, jak Lincolna baczek,
Zippo srebrne, jak cement z taczek,
do nosa tabaczek, i trawy pakiet,
dla ziomków na imprę, im obiecałem,
najpierw do ruskich, krzywo jak kabel,
plan taki przejrzysty jak diadem,
królowej Elżbiety, same konkrety,
i tylko kretyn, tego nie rozumie,
pojąć nie umie, w swojej zadumie,
i jeszcze tylko potrzebny do szczęścia,
mój Desert Eagle, dla bezpieczeństwa,
ja nie wymiękam, kluczyk przekręcam,
benzyna w baku, płonie przy dźwiękach,
wielkiego silnika, wnet z oczu znikam,
lecę jak Ikar, i Dedal, sorta zaraz sprzedam,
to dla mnie jak medal, wielka satysfakcja,
kasa w kieszeni, a później libacja,
racja, bo lepsza kompensacja,
już widzę merola, dobra jest akcja,
Sasza i Borys, jak korporacja,
za sobą stoją, stanowią prawo,
wnet z motocykla, zeskoczę żwawo,
wyciągam paczki, z czarniutką trawą,
biją mi brawo, z uśmiechem ironicznym,
Borys z walizką, i z twarzą czystą,
mówi spasiba, na boki się giba,
za młodu kolano miał przestrzelone, biorę kabonę,
i załatwione, teraz impreza,
i na nią desant, przypuszczam,
zielony stuff, jak Kampinoska Puszcza,
zielone płuca, tył motocykla z piskiem zarzucam,
w mózgu mym gruda, kotłuje jak szatan,
skręcę wnet bata, razem z ziomkami,
zapalcie z nami, i sztuki fajne,
wnet do sypialni, gorące jak palnik,
dmucham jak Halny, melanż totalny,
i jeszcze spalmy, po machów kilka,
browarów skrzynkę, ze szprychą na stronę,
wesołą mam minkę, to może winkiem,
teraz się raczę, zaraz Metaxa,
w Tequili robaczek, do góry skaczę,
jak Artur Partyka, następną pannę mykam,
palę już szczyta, w innym pokoju,
nie dla oldboyów taka zabawa,
siarczysta impreza, normalna sprawa,
Kolejnym się raczę, otwartym winem,
potrącił mnie przechodzień,
Johnny Walker, miał na imię,
tak absorbuję jak witaminę, promile,
i kanabidol, lubię się raczyć,
taką witaminą, a chwile płyną,
otrzeźwieć trzeba, po kilku chwilach,
faza idzie mega, panienki trzeba,
kolejny raz, pójdę na piętro,
odepnę pas, po akcji udanej,
na Kawasaki, narazie chłopaki,
Tissot nie kłamie, idę mej damie,
zapewnić przyjemność, ulicą ciemną,
dwa osiem zero, niech inni miękną,
i dzień udany, jakby nie było,
dużo się w płucach moich paliło,
tak miło zleciały chwile,
a teraz ja, czas jej umilę,
w mym ręku bilet, otwieram sypialnię,
wesoły śmiech słyszę, dziś będzie fajnie!

yaqb : :
lis 24 2002 Rolnik (3)
Komentarze: 2

Świtem kolejnym w domu się raczę,
boli mnie głowa, nazwij to kacem,
odpalam jointa, skręcony jak robaczek,
lecę w przestworza jak ratunkowe race,
dzisiaj mnie czeka trudniejszy biznes,
dla ruskich zawieźć konopie zajebiste,
smaczne i czyste, aromatyczne,
tak pompatycze, jak średniowieczny rycerz,
Czarny Zawisza, taki jak klisza,
skręcę wnet spliffa, to moje śniadanie,
dym inhaluję, ależ szamanie,
mój panie, nic mi się nie stanie,
ładuję magazynek, zapijam szampanem,
ubieram złoto i kamizelkę,
dla kul niezniszczalną tak jak Supermen,
z atencją wielką wyciągam skana,
w ilości, sześć i pół kilograma,
nie ma wała, przesyłka cała,
do adresata dotrze, nie tak jak Małysz,
skacze na pocztę, na Kawasaki,
przejedzie miasto, choć będzie ciasno,
na kulach imię me wypisane, to mój interes,
to mnie jest dane, żegnam więc pannę,
rozluźnić się trzeba, zażywam więc,
codziennego chleba, palę Afgana, później Maroko,
i widzę sztukę, wpadła mi w oko, posłuchaj foko,
może na stronę, po kilku chwilach,
wszystko skończone, biorę mamonę,
no i na Tyskie, wkręcam się bluntem,
w klimaty zajebiste, niebo przejrzyste,
dogrzewa słońce, a ja jak zające,
skaczą po łące, na Kawasaki, gumy zakopcę,
na miejsce dotarłem, nikogo nie ma,
i nagle jakby rozstąpiła się ziemia,
merol przyjeżdża, wypłoszył zwierza,
okiem przemierza, jak ochroniarz Papieża,
wysiada ekipa, jak na talerzach,
zdawkowe powitanie, przejdźmy do sedna,
ty daj nam towar, a my w dwusetkach,
całą ci kwotę wnet wypłacimy,
zaczęli skrzeczeć, podobnie jak winyl,
Borys z walizką, jak ziemia czarną,
choć było parno, skupienie jaźni,
i rozszerzenie mej wyobraźni,
mi pozwoliły przerwać swój pogrzeb,
nie dały nagle ukąsić się kobrze,
bo widzę z tyłu, Sasza jak snajper,
za spust już szarpie, wyciągam kartę,
a jest nią as, nie dam wałować się któryś raz,
choć cios potężny z nóg mnie powala,
nie dam honoru swego tak szargać,
Beretta w mej dłoni, wnet kula w skroni,
jak po dyspepsji już leży Borys,
a ja do akcji, następnej skory,
wnet kula Saszę, sprowadza na parter,
dobrą miałem kartę, nie bierz tego żartem,
nie odpędzisz tego, jak senną marę,
choć dalej mam wiarę, to szanse moje małe,
wypada z merola, goryl z Kałaszem,
a za nim drugi, będą żreć paszę,
następne kule, powietrze przewiercają,
następne zwłoki ściółkę zasilają,
i nagle ból, krew bucha z kolana,
leżę na ziemi, widzę Iwana,
z miną wesołą przykłada giwerę,
odejdź do piekła, bucu w cholerę,
i kule opuszczą obydwie lufy,
udam że widzę wszystkie te ruchy,
i żadnej skruchy nigdy nie wyrażę,
Iwan na ziemi, ja sobie marzę,
sekundy mijają, świeczka dogasa,
zza pasa, wyciągam sztylet,
i tylko chwilę, ja się nie mylę,
nie rosnę w siłę, znam się na tyle,
wyciągam jointa, zostawiam w tyle,
wszystkie te sprawy, może tak było,
tylko dla zabawy, zaciągam raz,
drugi i trzeci, chmura wnet leci,
i tak jak dzieci, tutaj się cieszę,
jak film zaraz zniknę, jak Miller Leszek,
ja jednak wierzę, że warto było,
oglądam mą dziarę, Triady Indigo,
tak fioletowo, błyska jak Borygo,
słyszę bas Ninja, na wolnych obrotach,
nie myślę nawet o tych banknotach,
kiedyś trzeba było, myśleć o kłopotach,
i koniec knota, ogień wygasa,
sztyletem w ręku, przecinam nitkę,
plany się kończą, słyszę modlitwę.

yaqb : :
lis 24 2002 Rolnik (1)
Komentarze: 0

W zielonym pokoju, zawarte me życie,
wiecznie wplątane zielone liście,
w całe istnienie, nić mego żywota,
tak absorbuje, jak szelest w banknotach.
W nosie ten zapach, jak prąd mnie kopie,
a dookoła wielkie konopie,
Czy Purple Haze, albo White Widow,
jak szczyty Tatr, tak piękny to widok,
Budzę się rano, komórka dzwoni,
nie mówię nie, bo jestem rolnik,
do akcji gotowy, bez bólu głowy,
świeży i zdrowy, jak Jogobella, tak owocowy,
jest stuff, który dostarczam ludziom,
najlepszą w mieście, dysponuję grudą.
Więc jeden telefon i się zaczyna,
od drzewka szczęścia, gałązkę odcinam
Złoto przywdziewam i ruszam na łowy,
w mojej kieszeni tylko banknoty
nie żadne monety, lipne blaszaki,
wsiadam więc prędko na mój motocykl,
odpalam potężne me Kawasaki,
Prędkość prawdziwa, tutaj uwierzcie,
Dwieście czterdzieści i jestem na mieście,
stoją frajerzy, łapy jak kleszcze,
Nareszcie, macie i bierzcie,
Czterdzieści gieta, a czas ucieka,
dawajcie kasę chłopcy, nie zwlekać,
Tu komplikacja, bo gnida piekarz,
wyciąga kosę i tylko czeka,
to mnie nie rusza, jak dobry ślusarz,
klamkę wyciągam, za spust poruszam,
palcem i już po walce,
tak przeźroczysty jest jak na kalce,
ten drugi, oddaj wnet śmieciu długi,
nie wciskaj kitu, że nie masz na szlugi,
bo zaraz kula, przewierci wasze mózgi,
chcesz to masz, posmakuj rózgi,
nie zważam na bluzgi, pociągam jeszcze raz,
pocisk wypełnia głowę, jak gaz, kopalnię,
tak miało być fajnie, zapomnieli o konkretach,
przypomni im pewnie moja Beretta,
czterdzieści gieta, baniek dwanaście,
holender ziółko, no właśnie,
chyba sobie machnę, zielone krzepi,
leczy zielone, mam flotę w kieszeni,
mam przecież kabonę, bibułę kręcę,
a ganja w środku, Zippo w mej ręce,
a ja chcę więcej, niż cztery hity,
lufa jak Kalaschnikov nabity,
nie zawikłana taka jak PIT'y,
prosta, kunsztowna i szklana zarazem,
ależ się tutaj teraz zesmażę.
Po kilku chwilach, trip wielki nadchodzi,
me Kawasaki, chłodnica chłodzi,
więc wsiadam i kręcę, otwieram przepustnicę,
na jednym kole mijam ulice,
ze świateł startuję, ścigam się z mercem,
piętnaście tysięcy, zaraz wykręcę,
czerwona strefa na moim liczniku,
wrzucam więc trójkę, no i bez kitu,
pędzę przed siebie, a towar w głowie,
dobry materiał, poprawia zdrowie,
prędkości się robią już wybuchowe,
i tak jak trotyl, jak metan w płomieniach,
się sytuacja w mig pozamienia.
I już przy drinach, przy Heinekenie,
na barze Tequila, SQN'a czuć w tlenie,
następnie przysmak, mocny jak Bismarck,
Bacardi z colą, płynie jak Wisła,
wprost do gardła, jeden za drugim,
szybko się kończy jak w paczce szlugi,
nie trzeba mówić, bo żadne długi,
mnie się nie imają, tak szybko jak zając,
ode mnie uciekają, szastam banknotem,
tak błyszczę złotem, z roślin mam flotę,
i jak w U-Boocie na boki się kiwam,
w mózgu kotłuje wypita Tequila,
choć czas umila, to tylko chwila,
otwieram piwa następne, już prędzej pęknę,
niż dam się na parter sprowadzić,
schlastałem browarem garnitur Armani,
i nagle na zewnątrz, z moimi kompanami,
to nic że jestem taki najebany,
przekręcam kluczyk, bas się unosi,
jedziemy do mnie trzeba coś skopcić,
manetka do siebie, wzrastają obroty,
nie żadne kłopoty, szybko jak strzał groty,
przemierzamy miasto, wokoło światło,
neony błyszczą jak stroboskopy,
jak karuzela w cyrkowe środy
postój na stacji, w kanonach mody,
Pijemy Smirnoffa, palimy holendra,
nagle zza winkla, niebieska menta,
wyczaił sorta, zaraz coś ściemnia,
Papier z hologramem załatwił sprawę,
i jeszcze na stację, po irlandzką kawę,
czarną tak, jak dobra gruda,
alkoholową jak mocna wóda,
przy odrobinie szczęścia,
do domu wrócić się uda,
tam na mnie czekają cudowne uda
uwierzmy w cuda, psychika miękka,
nie będę prędkości się lękał,
w domu panienka, i tylko czeka,
będzie uciecha, przekręcam więc kluczyk,
jakby dla draki, i znowu słyszę,
jak warczy Kawasaki, z miejsca ruszam,
wyskok na drogę, beemka z tyłu została srodze,
wnet Nokia, przerwała sielankę,
słuchaj człowieku, przychodź na szklankę,
znajomy głos i chęć działania,
w tunelu zawracam, szybkę zasłaniam, w kasku,
o słońca brzasku, jestem w potrzasku,
nie mam paliwa, szukam kontaktu,
W Communicatorze, naprędce, numery znajduję,
dzwonię po ziomków, mnie odholuje,
któryś na pewno, trafiam wnet w sedno,
przyjeżdża Wrangler, z tyłu mój motor,
British Petrolium, dam uciec banknotom,
i skończył się kłopot, pełny jest bak,
płynę jak potok, szybko do celu,
wyprzedzam frajerów tak wielu,
wpadam na banię, w mych uszach bity,
wesoło wkoło, stuff znakomity,
już jestem nieco Olmecą podpity, jadę,
nie chcę być znowu przez pały nakryty,
znów motocykli słychać silniki,
zaraz do domu, wszystkiego chcę być syty,
dzisiaj, obrotów nie zliczaj,
prędkość jak sokół i w oka mgnieniu,
jestem na miejscu, brak mi jest tlenu,
wychodzę na górę, pokój otwieram,
wesołym okiem na nią spozieram,
ona się śmieje, i wszystko wiadomo,
otwieram Durexa i będzie wesoło!

yaqb : :